czwartek, kwiecień 18, 2024

Spis treści

Historia moja i mojej rodziny związana jest z Kolanowem. Tutaj urodziłam się w 1924 r. i mieszkam do dzisiaj. W latach przedwojennych Kolanów był jedną z mniejszych miejscowości należących do Gminy Bochnia. Według spisu powszechnego z 1931 r. powierzchnia ogólna Kolanowa wynosiła 3,44 km, we wsi było 91 budynków mieszkalnych i zamieszkiwało 601 osób. W Kolanowie nie było nigdy kościoła i parafii ani żadnej szkoły. Należeliśmy do parafii Św. Mikołaja w Bochni, a do szkoły uczęszczaliśmy do Bochni. W roku szkolnym 1931/1932 z Kolanowa do szkół w Bochni uczęszczało 137 dzieci.  Ludzie w większości żyli z pracy najemnej, a tylko 5-ciu gospodarzy utrzymywało się z rolnictwa, mieli po kilka hektarów ziemi. Mieszkańcy Kolanowa w tamtych czasach zatrudnienie znajdowali najczęściej w Kopalni Soli w Bochni, na kolei, w Fabryce Naczyń Kamionkowych Henryka Münzera i Cegielni. Niektórzy zajmowali się też drobnym rzemiosłem, było kilku: ślusarzy, kowali, szewców, cieśli, krawców i stolarzy.

Widok Bochni ze wzgórza w Kolanowie, 1933 r. Zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego
Widok Bochni ze wzgórza w Kolanowie, rejon Nowego Światu,  1933 r. Zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego

Dom w starej karczmie

Kiedy miałam 5 lat w 1929 r. rodzice kupili dom mieszczący się przy tzw. „gościńcu” (obecnie ul. Brodzińskiego) od Żyda Pana Arona Kühna. W sporządzonym przez Sąd Grodzki w Bochni kontrakcie kupna sprzedaży - z dnia 29.11.1929 r. zapisano, że: „Aron Kühn sprzedaje swe realności wraz z wszelkimi prawami i przynależnościami w szczególności z domem z werandą w części starym a w części nowym, studnią, częściowym ogrodzeniem i wszelką drzewiną oprócz dwóch drzewek śliwowych i jednego orzecha zdatnych do przesadzenia”.  

W przeszłości w budynku tym mieściła się kolanowska karczma. Pamiętam to z opowiadań mojej mamy. Umiejscowienie budynku, jego budowa oraz rzeczy znalezione wokół domu świadczyły o jego dawnej historii.

Karczma w Kolanowie na mapie z lat 1779-1783 (wyróżniona na żółto)
Karczma w Kolanowie na mapie z lat 1779-1783 (wyróżniona na żółto)

Dom położony był przy drodze wjazdowej do miasta, blisko skrzyżowania z dawnym szlakiem handlowym Via Regia, w tamtych czasach nazywanym „górnym gościńcem” (obecnie jest to skrzyżowanie z ul. Nowy Świat). Był to duży drewniany dom długości około 16 m i szerokości ponad 10 m, dach miał pokryty papą. Budynek w wyniku pożaru został częściowo zniszczony, a później odremontowany, ale na belkach pod strychem pozostały widoczne głębokie nadpalenia. Składał się z dwóch części starej i nowej połączonych biegnącą przez całą długość domu szeroką sienią. W starej części od północy była ogromna kuchnia z glinianym piecem i dwoma oknami z widokiem na gościniec. W czasach, kiedy była tu żydowska karczma ta ogromna kuchnia pełniła prawdopodobnie funkcje szynkowej izby.

W części południowej był tylko jeden długi pokój. W drugiej - nowszej części domu rozkład pomieszczeń był odwrotny, od strony południowej znajdowała się kuchnia, a od północnej strony był jeden duży pokój. Przez sień przechodziło się na drewnianą werandę otoczoną rozrośniętym krzewem winogronowym. Mieliśmy dwie studnie, jedna znajdowała się wewnątrz domu w piwnicach pod pokojem, a druga na zewnątrz domu przy samym gościńcu. Ta znajdująca się wewnątrz domu w piwnicach była bardzo stara. Miała drewniana obudowę, otwór przykryty kilkoma deskami, bez wyciągu do wiader. Od dłuższego czasu była nieużywana. Cembrowina pokryta była mchem i zupełnie zzieleniała.

Podczas prac ogrodowych w przylegającym do domu ogrodzie, a także wokół domu, często znajdowaliśmy zasypane w ziemni drobne, miedziane monety. Miedziaki były bardzo zniszczone, ale czasami posiadały widoczne daty wybicia. Na pamiątkę zachowałam jedną z nich, jest to austriacka moneta „1 Kreuzer” na awersie rok wybicia 1851. Najstarsza znaleziona moneta, którą udało się rozpoznać była z 1754 r., z opisem na rewersie Patrona Bavariae. Przypuszczalnie monety zostały zgubione przez odwiedzających karczmę. Wszystkie, które zachowały się w lepszym stanie, zostały przekazane do Muzeum w Bochni.

Bocheńscy kawalerzyści

Mieszkaliśmy w starszej części budynku, a nową część mama wynajmowała lokatorom Państwu Olechnowiczom, którzy mieszkali z nami do czasu wojny. Pan Olechnowicz był podoficerem Wojska Polskiego 5 Dywizjonu Taborów stacjonującego w koszarach przy ul. Kazimierza Wielkiego Państwo Olechnowiczowie mieli do dyspozycji ordynansa – szeregowego żołnierza dochodzącego z koszar. Żołnie pomagał w codziennych czynnościach związanych z utrzymaniem domu np. czyścił buty, trzepał dywany, nosił zakupy. Chwalił bardzo swojego przełożonego i jego żonę, że są porządnymi ludźmi i traktują go bardzo dobrze w porównaniu do innych oficerów.  Państwo Olechnowiczowie rzeczywiście byli dobrymi i życzliwymi sąsiadami. Bardzo lubili dzieci, mnie i mojego brata często zapraszali do siebie na słuchanie radia, które było zupełną nowością w okolicy. Radia można było słuchać wyłącznie przez słuchawki i tylko jedna osoba mogła je nałożyć. Częstowali nas słodyczami, a czasem nawet pomarańczami i mandarynkami. 

Koszary kawalerii Wojska Polskiego zajmowały dużą powierzchnię pomiędzy ul. Kazimierza Wielkiego a ul. Krakowską. Przy ul. Krakowskiej w obecnym budynku szpitala powiatowego mieściła się oficerska kantyna wojskowa. Wojsko zajmowało też budynki obecnego Zespołu Szkół Nr 3. Tereny jednostki sięgały aż do ul. Kazimierza Wielkiego (obecnie jest tam wybudowana po wojnie w latach 50-tych Szkoła Podstawowa Nr 5), był tam ogromy plac ćwiczeń do ujeżdżania koni i zabudowania gospodarcze. Wracając z rówieśnikami ze szkół w Bochni często zatrzymywaliśmy się przy ogrodzeniu koszar i podziwialiśmy piękne konie i jeżdżących na nich wojskowych. Konie były bardzo zadbane, błyszczące, chyba codziennie szczotkowane przez rekrutów. Pan Olechnowicz i inni wojskowi ćwiczyli skoki na koniu przez przeszkody. Był to przepiękny widok, wspaniałe konie z wdziękiem i elegancją pokonywały przeszkody.

Kawalerzyści z V Dzywizjonu Taborów w Bochniu Taborów w Bochni
Kawalerzyści z V Dywizjonu Taborów w Bochni

Pamiętam, że w koszarach odbywały się zawody sportowe. Raz do roku moja mama na prośbę pana Olechnowicza brała udział w tych zawodach. Zawody były na czas, kto szybciej dotrze do mety z igłą nawleczoną nitką. Zadaniem kobiety było jak najszybsze przeciągnięcie nitki przez igłę a wojskowy jadąc na koniu, w pełnym biegu musiał odebrać tą igłę i jak najszybciej dojechać do mety. Pomoc mojej mamy chyba była skuteczna, bo Pan Olechnowicz po zawodach zawsze dziękował za zajęcie dobrego miejsca.

Krajobraz dawnego Kolanowa

W tamtych czasach większość domów w Kolanowie była drewniana, pokryta papą, ale było też kilka krytych słomianą strzechą. Było też kilka nowych domów murowanych. Najbliżej nas, po drugiej stronie ulicy (wówczas nazywanej Nowym Światem) stał duży piętrowy z poddaszem budynek, w którym przed wojną miał swoją siedzibę Urząd Gminy Bochnia. Sekretarzem Gminy był wówczas pan Stańczewski. Dom ten prawie w niezmienionym stanie przetrwał do dnia dzisiejszego.

Gościniec, przy którym mieszkaliśmy, był główną drogą pomiędzy Krakowem a Przemyślem. Droga pełniła ważną rolę komunikacyjną międzymiastową, ale też tranzytową - międzynarodową. Pomimo tak dużego znaczenia komunikacyjnego droga była w kiepskim stanie technicznym. Nawierzchnia została tylko częściowo utwardzona kamieniami, nie było wydzielonych poboczy. Na drodze panował duży ruch. Z daleka słychać było stukot końskich kopyt i odgłosy stalowych obręczy drewnianych kół wozów gospodarczych - furmanek. Czasem przejeżdżały też zaprzężone w dwa konie eleganckie dorożki, bryczki i powozy. W bezwietrzne i suche dni nad drogą unosiły się tumany kurzu.

W dzień targowy – czwartek od świtu do późnego południa przejeżdżały końskie furmanki załadowane węglem, drewnem, do sprzedaży lub zakupionym na targu bydłem i trzodą chlewną. Gospodarze wozili też zboże, ziemniaki oraz części do maszyn rolniczych. Na furmankach często jechały kobiety trzymające na kolanach kosze z nabiałem, wiozły też dzbanki z mlekiem i kosze z drobiem. Dziesiątki furmanek chłopskich podążało ta drogą na targi do Bochni. Dużo osób chodziło też pieszo z okolicznych wiosek i Kolanowa do miasta na jarmark.

Głównym środkiem lokomocji były wówczas furmanki końskie, ale zdarzało się też, że drogą przejeżdżały pojedyncze samochody osobowe mocno dymiące na biało, z trudem wyjeżdżające na wysokie wzniesienie drogi. Po pokonaniu najwyższej górki prawie wszyscy zatrzymywali się pod naszą studnią stojącą przy drodze i nabierali wody do chłodnicy. Największą wówczas atrakcją dla nas był przejeżdżający 2 – 3 razy w tygodniu jedyny
w okolicy samochód księdza proboszcza z Chełmu (czarny prawdopodobnie Ford)[5]. Mój brat często przebiegał zmęczony do domu i opowiadał mamie, że z kolegami pchali pod górę samochód księdza. Byli bardzo ucieszeni, że mogli dotknąć tego luksusu, jakim był wówczas samochód. W tamtych czasach samochody osobowe i ciężarowe należały do rzadkości a ich pojawienie się na drodze budziło prawdziwą sensację wśród mieszkańców.  W samej Bochni w latach przedwojennych zarejestrowanych było tylko kilka samochodów.

Przez Kolanów droga biegła przez trzy wysokie wzniesienia. Pierwsze przy obecnej ul. Armii Krajowej, drugie najwyższe pod naszym domem (obecnie naprzeciwko wjazdu na ul. Nowy Świat), trzecie wzgórze to obecnie początek biegnącej w dół na południe ul. Kolanowskiej. Najniżej położona była ul. Wiśnicka i pozostała do dziś na tym samym poziomie. W latach okupacji Niemcy częściowo zniwelowali teren drogi, zmniejszono wzniesienia i podwyższono doliny. Parcele położone bezpośrednio przy znacznym zmianie poziomu drogi zabezpieczono murami oporowymi z kamieni. Po wojnie dalsze prace przy modernizacji drogi prowadzone były w latach pięćdziesiątych.

W Kolanowie były dwa naturalne stawy. Jeden mały w pobliżu naszego domu (obecnie ul. Nowy Świat), kształtem przypominał koło o średnicy około 6 m.  Na około stawu rosły 4 stare bardzo duże wierzby. Zimą zamarzał i stanowił dla blisko mieszkających dzieci dużą atrakcję – ślizgawkę na łyżwach. W domu mieliśmy z bratem tylko jedną parę łyżew i sprawiedliwie dzieliliśmy się nimi po jednej dla każdego. Jeździliśmy więc tylko na jednej łyżwie i była to dla nas ogromna frajda.

Drugi duży staw znajdował się w środku Kolanowa (obecnie mieści się tam budynek świetlicy osiedlowej). Przez staw ten przepływał potok Babica mający początek w pobliskim lesie Kolanowskim. Staw ten pełnił funkcje gospodarcze, był wykorzystywany do hodowli ryb – karpi. Stanowił własność Gminy, a dzierżawiony był przez Żyda. Zimą, kiedy zamarzał tworzyło się naturalne lodowisko i można było też jeździć na łyżwach.  Był o wiele większy od tego przy naszym domu i ślizgało się tam dużo dzieci z naszej okolicy.

Stawy te obecnie nie istnieją, zostały zlikwidowane. Ten mały w pobliżu naszego domu zasypano wkrótce po wojnie. Nagle zniknął w ciągu jednej nocy. Główną przyczyną zasypania małego stawu była konieczność ukrycia broń i amunicji oddziałów AK. W nocy ścięto wszystkie cztery wierzby, zatopiono broń, narzucono trochę ziemi i wyrównano teren. Opowiadał mi o tym po jakimś okresie mój sąsiad, który brał udział w ukryciu broni
i likwidacji tego stawu. Duży staw istniał jeszcze kilkadziesiąt lat po wojnie, a obecnie jest na nim boisko sportowe.

Przez łąki Kolanowa płynął w kierunku na wschód nieuregulowany wówczas jeszcze potok Babica. Początek tego potoku zaczyna się w Lesie Kolanowskim. Latem na tych łąkach wokół potoku często spacerowały dostojnie bociany. Miały tu dużo pożywienia, na łąkach był pełno żab. W maju często siadaliśmy w naszym ogrodzie i słuchaliśmy rechotu żab dochodzącego ze stawu i łąk w Kolanowie. Na wiosnę na brzegach potoku rosły kaczeńce. Do Lasu Kolanowskiego chodziliśmy zbierać jagody i  grzyby. Borowiny było tak dużo, że będąc tylko na skraju lasu zdążyliśmy w ciągu godziny uzbierać jagód na pierogi do obiadu. 


Żydowscy sąsiedzi

W przedwojennym Kolanowie mieszkali też Żydzi. Aron Kühn, od którego rodzice kupili dom przeprowadził się do miasta i zmieszał przy ul. Kazimierza Wielkiego koło konnych koszar wojskowych gdzie stacjonował 5 Dywizjon Taboru. Obecnie jest tam wybudowany po wojnie budynek szkoły podstawowej. Wtedy stał tam długi parterowy drewniany dom kryty papą, jedyny pomiędzy koszarami wojskowymi a obecnym internatem. Pan Kühn zajmował się wówczas handlem koszernym mlekiem dla Żydów. Pamiętam, że jeździł po mleko do Łapczycy do siostry księdza Lalika. Zimą po śniegu przejeżdżał koło naszego domu zaprzęgiem składającym się z sani, które ciągły 4 duże psy. Na saniach były ustawione duże konwie na mleko.

Żyd z Bochni w tradycyjnym stroju. Fotografia I. Krieger, Wł. Muzeum Historyczne Miasta Krakowa
Żyd z Bochni w tradycyjnym stroju. Fotografia I. Krieger, Wł. Muzeum Historyczne Miasta Krakowa

Mieliśmy jeszcze dwóch sąsiadów Pana Austerweila i Pana Frischa, którzy mieszkali kilka domów dalej. Pan Austerweil miał drewniany dom po tej samej stronie drogi, handlował bydłem i miał rzeźnię w mieście. W jego ogrodzie przy domu stała drewniana altana nazywana przez nas żydowską bożnicą, stanowiąca miejsce modlitwy dla Żydów. Altana była kwadratowa, cała zrobiona z drewna o ażurowych ścianach, gęsto pokryta dzikim winem. W tej altanie corocznie w miesiącu wrześniu przez kilka dni modlili się tylko mężczyźni, kobiety nie brały w tym udziału.

Po przeciwnej stronie drogi mieszkał Pan Frisch, który prowadził sklep spożywczy. Dom był duży, parterowy, w części mieściło się mieszkanie a jednym z większych pomieszczeń znajdował się sklep spożywczy. Kiedy wchodziło się do sklepu odzywał się dzwonek umieszczony nad drzwiami. Sprzedażą zajmował się sam właściciel, a tylko w soboty, kiedy przypadało święto żydowskie Szabas klientów obsługiwał córka Pana Frischa. Szabas rozpoczynał się w piątek wieczorem i trwał do soboty wieczór i w tym czasie Żydzi nie pracowali a tylko modlili się. Pamiętam jak Pan Frisch w każdą sobotę siedział w sklepie i kiwając się półgłosem odmawiał modlitwy. Okryty był białą chustą w czarne pasy, na głowie miał okrągła czapkę jarmułkę a na czole przywiązywał skórzane pudełko. Pan Frisch wtedy z nikim nie rozmawiał. Dla nas katolików obrzędy religijne Żydów były niezrozumiałe i budziły duże zainteresowanie. Pamiętam, że mój brat z kolegami biegali i podglądali modlących się Żydów w altanie Pana Austerweila. Z ciekawością też przyglądaliśmy się obyczajom panującym w domu Pan Frischa.

Przy sklepie był punkt gastronomiczny działający głównie latem. W przylegającym do domu dużym ogrodzie, w cieniu rozłożystych drzew ustawione były drewniane ławki i stoliki do picia piwa. Z tyłu domu właściciel ulokował na stałe długą kręgielnię. Było to drewniane, długie na około 10m, zadaszone dachem pokrytym papą pomieszczenie. Kręgielnia działała głównie latem, w niedzielne popołudnia przychodziło tam dużo ludzi z dziećmi. Dzieci dostawały słodycze a dorośli pili piwo i grali w kręgle. Drewniane kręgle miał wysokość około 1 m. Rzucono jedną kulą, ten kto więcej strącił kręgli wygrywał i pozostali gracze stawiali mu piwo. My jako dzieci bardzo kibicowaliśmy graczom i pomagaliśmy liczyć ilość strąconych kręgli.

Większość Żydów mieszkała w centrum miasta. Zajmowali się głównie handlem i usługami, na 272 zarejestrowanych kupców aż 239 było wyznania mojżeszowego.  Przypominam sobie, że prawie wszystkie sklepy z ubraniami, butami, z galanteria odzieżową, materiałami budowlanymi i żywnością były żydowskie. W rynku był tylko jeden sklep spożywczy, którego właścicielem był Polak. Sklep mieścił się w budynku na północnej stronie Rynku. Żydzi byli bardzo uprzejmi i usłużni dla swoich klientów, mieli wrodzony talent do handlu i spryt. Pamiętam jak rodzice kupowali dla mnie buty. Żyd nazywał się Licht, miał sklep z obuwiem w samym rynku na południowej stronie, w drugim budynku od dawnej apteki. W wąskim pomieszczeniu po obu stronach stały pudła z butami ustawione na regałach sięgających prawie do samego sufitu. Ja siedziałam a właściciel wychodził kilkakrotnie na drabinę wyjmował z pudełek buty i osobiście wkładał mi na nogi. Przedstawiał do wyboru kilkanaście par. Zachęcał rodziców do kupna. W końcu po długiej prezentacji buty zostały kupione.

W sklepach z żywnością Żydzi prowadzili handel na kredyt. Właściciel wpisywał kwotę zakupionego towaru do zeszytu a raz w miesiącu następowało rozliczenie i zapłata. Idąc ze szkoły w ten sposób robiliśmy zakupy polecone przez mamę w sklepie spożywczym Pana Nebenzahla. Sklep mieścił się w stojącym do dzisiaj budynku przy ul. Kazimierza  Wielkiego, naprzeciw obecnego boiska sportowego. Tam kupowaliśmy najczęściej naftę do lamp a inne zakupy na miejscu u Pana Frischa. Mama raz w miesiącu po wypłacie ojca rozliczała się z właścicielem sklepu. W ten sposób zakupów dokonywali wszyscy mieszkańcy a za tę formę sprzedaży Żydzi nie pobierali żadnych dodatkowych opłat.

Fabryka naczyń kamionkowych

Karta z cennika Fabryki Naczyń H. Munzera z 1938 r. Zbiory Muzeum w Bochni
Karta z cennika Fabryki Naczyń H. Munzera z 1938 r. Zbiory Muzeum w Bochni

Nieopodal naszego domu w odległości około 100 m w kierunku Krakowa, po drugiej stronie gościńca znajdowała się stara fabryka naczyń kamionkowych Henryka Münzera. Fabryka zbudowana w 1919 r. wytwarzała naczynia kamionkowe w oparciu o miejscowe złoża gliny. Zniszczona została w pożarze w 1924 r. Pożar wybuchł w niedzielę, kiedy nie było w domu właścicieli ani żadnych pracowników. Stwarzał zagrożenie dla sąsiednich i znajdujących się po przeciwnej stronie drogi budynków. Ludzie, aby chronić swoje domostwa nakrywali mokrymi kocami dachy domów.

Nową dużą fabrykę właściciel wybudował w Bochni przy stacji kolejowej ze względu na wyczerpanie się miejscowych złóż gliny i wysoki koszt transportu surowca ze stacji kolejowej do Kolanowa. Jednak przed wojną w Kolanowie działał jeszcze częściowo stary zakład prawdopodobnie do 1938 r. Pamiętam, że pracowała tam moja ciocia Aniela Migdał z domu Tokarz. Czasem odwiedzałam ją w pracy i wtedy mogłam zobaczyć jak wygląda ręczna produkcja kamionki. Na obracającym się kole garncarskim ciocia rękami nadawała kształt naczyniu z gliny. Był to prosty garnek około 1,5 litrowy.  Podobnie pracowały jeszcze cztery inne kobiety. Wyrabianie naczyń odbywało się na piętrze budynku. Na parterze przygotowywano masę glinianą. Widziałam jak dwóch mężczyzn ręcznie wyrabiało glinę na masę. Następnie wnosili ją na piętro gdzie kobiety formowały gliniane naczynia. Była to ciężka praca fizyczna, a w Zakładzie panowały prymitywne warunki pracy bez urządzeń higieniczno-sanitarnych.

Po dawnej fabryce H. Muznera w Kolanowie  pozostał jeden z budynków przy ul. Brodzińskiego
Po dawnej fabryce H. Muznera w Kolanowie pozostał jeden z budynków przy ul. Brodzińskiego

Do dnia dzisiejszego zachował się jedynie fragment zabudowań fabryki – wąski nieduży budynek, zwany w czasach działalności Zakładu oficyną. W budynku tym miesiła się administracja. W bardzo zniszczonym stanie zachował się też do dnia dzisiejszego stojący obok duży oszklony budynek, prawdopodobnie należący do pana Münzera i pełniący funkcję budynku mieszkalnego.

Chodziłam do szkoły podstawowej im. Św. Kingi w Bochni przy ul Bernardyńskiej. Szkoła podstawowa była wówczas 7 klasowa, ale po 5 klasie można było iść do 4 letniego gimnazjum. Ja ukończyłam 5 klas szkoły podstawowej i zdałam do 1 klasy gimnazjum. W szkole podstawowej naszą wychowawczynią była Pani Matejczyk. W klasie było 25 uczniów i były jeszcze 2-3 oddziały. Języka polskiego uczyła nas Pani Krajewska.  W 5 klasie szkoły podstawowej były też zajęcia praktyczne z gotowania, nakrywania do stołu i robótki ręczne. Początkowo była to szkoła żeńska. Lekcje rozpoczynały się od wspólnej modlitwy. W klasie była większość katolików, ale były też 3 dziewczynki wyznania mojżeszowego.
W czasie naszej modlitwy Żydówki zawsze wstawały i zakładając ręce jedna na drugą. W tej postawie stojącej z powagą czekały na zakończenie naszej modlitwy. Lubiłyśmy nasze żydowskie koleżanki i nie przeszkadzały nam w tym różnice wyznaniowe. W szkole nie było żadnego antysemityzmu.

Nasze radosne dzieciństwo i spokojne życie rodziców i naszych sąsiadów w brutalny sposób przerwała wojna. Nasz przedwojenny świat już nigdy nie powrócił.

Bochnia, dnia 10 listopada 2017 r.

Stanisława Szewczyk