W 1879 r. jeden z galicyjskich inteligentów, podpisany jako dr Antoni J., zamieścił w dość popularnym czasopiśmie społeczno-kulturalnym "Kłosy" obszerną relację ze swojej podróży z Bochni do Nowego Sącza. W pierwszym odcinku swojej "Wycieczki po Galicyi" opisuje Bochnię i jej mieszkańców, nie szczędząc im przy tym zarówno pochwał, jak i słów krytyki. Przytaczamy obszerne fragmenty tej ciekawej relacji, zachowując pisownię oryginalną autora.

Pocztówka z Bochnią, sprzed 1899 r. Zb. Biblioteki Narodowej, domena publiczna
Pocztówka z Bochnią sprzed 1899 r. Zbiory Biblioteki Narodowej, domena publiczna

Drzemiącem jeszcze okiem spojrzałem w okno wagonu, ażeby zobaczyć, w jakiem miejscu pociąg się znajduje. Na horyzoncie paliła się zorza poranna; zielona równina roztaczała się przede mną; po pagórkach ciągnących się z lewej strony kolei poznałem, że jesteśmy już blizko celu swej podróży. Jakoż wkrótce potem pociąg się zatrzymał i konduktor otworzył nam drzwi od powozu, wołając: Bochnia! Wysiadłem z moim towarzyszem, zmęczony jazdą, a, poczekawszy jeszcze z dziesięć minut na wydanie tłumoku, wsiedliśmy do tak zwanego "fiakra" i ruszyli do miasta, którego ze stacyi kolei żelaznej nie widać. […]

Gdzie się obrócić, na każdym punkcie spostrzegać się dają złe skutki systematu odsuwania krajowców od urzędów i przedsiębiorstw. Czułem je w tym razie, siedząc na trzęsącym fiakrze, który rzucał nami, jakby jechał po lutowej grudzie. Na zjeździe do miasta z pagórka, który je nam zasłaniał, trzęsienie na bruku, ułożonym za rządów niemieckich, jakby umyślnie do wybijania zębów przechodniom, jeszcze się powiększyło.

Ale oto skończyły się przyjemności jazdy bocheńską dorożką. Jesteśmy już na miejscu, w rynku, przed domem, gdzie nas oczekują. Idziemy do bramy: zamknięta, chociaż słońce już na niebie. Chciałem zadzwonić; ale dzwonka nie było. Zacząłem więc chodzić około domu i wołać; ale nikt nie otwierał. Piękne zwyczaje! pomyślałem, komu się, jak nam, wydarzy przyjechać w godzinie, w której stróż snem jest złożony, nie dostanie się do domu, chociażby mu było jak najpilniej. Że też to u nas co krok, to powód do skargi i krytyki. […]

Fantazya moja, puszczona na tory porównywania, wynajdywała coraz nowe podobieństwa pomiędzy właścicielem zamkniętego domu a niemieckimi rządami, gdy zgrzyt klucza w zamku przerwał myśli moje. Stróż, imieniem Jan, a którego wszyscy, i on sam siebie, nazywa Johannem, dlatego, że u Niemca służy, obudził się i bramę otworzył. Jesteśmy wreszcie w domu.

Odpocząwszy po całonocnej podróży ze Lwowa, poszliśmy zwiedzić miasto, rozłożone na pochyłościach pagórków i w dolinie strumyka Babicy. Położone ono jest bardzo przyjemnie, chociaż, jak i we Lwowie, niema w blizkości rzeki. Z niektórych punktów, a zwłaszcza z gipsowej góry Rozborni, Bochnia, schowana między dość znacznemi wyniosłościami, które stanowią tu prawe zabrzeże na kilka mil szerokiej równiny nadwiślańskiej, przedstawia się bardzo malowniczo. Widok wspomnianej równiny z cmentarza obejmuje Niepołomicką puszczę, liczne wsie i na północnym horyzoncie lewe zabrzeże doliny Wisły.

Miasto samo nie obfituje w murowane budynki. Rynek zabudowany jest kamienicami; na innych za to ulicach, gdzieniegdzie tylko wśród drewnianych domków wznoszą się mury. Kościół starogotyckiej budowy, z frontem później dobudowanym, nieporządnie wewnątrz utrzymany, ma na dachu zgrabną wieżyczkę, obok zaś dzwonnicę starożytną, drewnianą, wybudowaną w bizantyńskim stylu cerkiewek wołyńskich.

W kościele trafiliśmy na nabożeństwo. Kobiety bocheńskie, poubierane podobnie jak Krakowianki w białe haftowanego tiulu chustki na głowie; górnicy; mieszczanie w kapotach; cokolwiek urzędników, a wreszcie włościanie - napełniali świątynię. Włościanie w okolicy Bochni zarzucają już stary zwyczaj noszenia długich włosów, strzygą je krótko i tym sposobem uwydatniają, bardzo pospolitą w tutejszym ludzie, nieregularność rysów twarzy. W ubiorze także już pewne odmiany spostrzegać się dają. Wysokie krakowskie kapelusze chłopcy we wsiach bocheńskich zamienili na niebieskie, wojskowe czapki w formie kepi, które przy białych, czerwono obszywanych sukmanach, ze stojącemi kołnierzami, nadają im pozór żołnierski. Jakoż, gdy włościanie posuwają się gromadą, zdaje się, jakoby szedł pułk żołnierzy i to tem więcej, że nie braknie pomiędzy nimi marsowych fizyognomii.

Wracamy do kościoła. Rozlegają się w nim wspaniałe melodye kościelne, które pomimo niezgodności w śpiewie, poruszyły mi serce. Wzruszenie to o wiele byłoby głębszem i rzewniejszem, gdyby śpiew kościelny harmonijniej był wykonanym. Niestety, próżne na teraz marzenia o harmonii ludowego śpiewu, kiedy księża nie tylko nie starają się nauczyć parafian swoich śpiewania chórem kościelnych pieśni, ale sami dają im najgorszy przykład złego śpiewania; "ryczącym, beczącym głosem", jak powiada kolenda, śpiewają na chwałę Boga, jakby poczucie harmonii było im obce. Nieraz też mnie, jak i każdemu, pomimo skupienia się w duszy, rozdzierający ucho śpiew księdza przerywał modlitwę i serce zatwardzał. […]

W Bochni istnieje stowarzyszenie śpiewaków pod nazwą "Lutnia". Nie powiem, żeby ono nie było użytecznem. Teatra amatorskie, koncerta i zabawy tańcujące, jakie urządza, świadczą o jego życiu. Wszakże, gdyby śpiewacy Lutni, złożeni z tak zwanej intelligencyi, nie odgraniczali się płotem towarzyskich przesądów od rzemieślników, górników i mieszczan, ale, i tych ścignąwszy w swoje koło, utworzyli rzeczywistą szkołę śpiewu, przyznać byśmy im musieli, że lepiej od innych pojmują orzeczenie mędrca Starożytności: iż przyjemne należy łączyć z użytecznym. – Nie tylko umiejętność śpiewu rozszerzałaby się ich staraniem, ale udział w towarzystwie ludzi mniej oświeconych podniósłby ostatnich obyczajowo i wywarł dobroczynny wpływ na niższe warstwy ludności, zawsze dotąd przepaścią niedowierzania i przesądów oddzielone od warstw wykształconych. […]

Z kościoła poszliśmy obejrzeć pomnik: z ciosowego kamienia na rynku miasta wzniesiony kilka lat temu Kazimierzowi Wielkiemu. Posąg króla oraz płaskorzeźby, tak w pojęciu jak i w wykonaniu, czynią zaszczyt artyście, co je wytworzył. Dwie są płaskorzeźby: jedna przedstawia nadanie Statutu Wiślickiego, druga - założenie Akademii Krakowskiej. Piękny ten pomnik bardzo ozdobił miasto; zarzucilibyśmy mu tylko, że, jak na rynek dość obszerny, rozmiary jego są za szczupłe a wysokość za mała. Napis na pomniku, wzniesionym, jak wiadomo, za pobudką tutejszego burmistrza, pana Romana Niwickiego, wielce dbającego o wzrost miasta i porządek w nim, jest następujący: "Królowi Chłopków, Opiekunowi miast, Kazimierzowi Wielkiemu, Swemu dobroczyńcy. Bochnia 1871". Pomnik ten wzniesiony został przez mieszczan bocheńskich i sąsiednich włościan; rada bowiem powiatowa bocheńska, za zgodą włościan w niej zasiadających, na wniosek posła tutejszego na sejm, będącego dla miasta i powiatu bodźcem do postępu we wszystkiem, co dobre, czcigodnego D-ra Franciszka Hoszarda, przyczyniła się wielce do postawienia pomnika. Wspomniana rada powiatowa wiele tu już dobrego zdziałała. Pod jej wpływem zniknęły ślady dawnej społecznej waśni, pomnożyły się szkoły wiejskie w powiecie, drogi gminne i powiatowe zostały ulepszone i dobrobyt wzrastać począł. Rada miejska dobrze też sekunduje Radzie powiatowej. Podniosła ona pensye nauczycielom w szkole elementarnej i w szkole wydziałowej, uporządkowała miasto i stara się o uzupełnienie tutejszego gimnazyum, uczniowie którego przeważnie składają  się z synów włościańskich. Życie publiczne rozwinęło się też nie mało w Bochni pod wpływem szanownego obywatela Romualda Żarowskiego, który we wszystkich sprawach tyczących się dobra publicznego bierze tu inicyatywę. Szkoła żeńska w Bochni pod przewodnictwem panny Gros jest także w stanie kwitnącym. Jednem słowem, znać tu wszędzie ulepszenia i postęp.

Wzrost moralny i materyalny jest więc wszechstronnym i byle tylko więcej jeszcze pracowano dla oświaty, zwłaszcza wiejskiego ludu; byle księża, szlachta, urzędnicy i wszyscy, do których to należy, usiłowania ku rozbudzeniu samowiedzy w mniej oświeconych warstwach gorliwiej jeszcze i sumienniej czynili: w niedługim czasie znikną w sercach tutejszej ludności ostatnie ślady moralnego upadku.

Szlachetnem usposobieniem odznaczają się szczególniej tutejsi górnicy, których atoli oświatą i polepszeniem materyalnego bytu nie zajmuje się jak należy władza górnicza. Lubią oni czytać i chętnie pożyczają książki, bo dla wielkiej biedy i trudności zaoszczędzenia grosza z małego wynagrodzenia, jakie otrzymują za trudną i mozolną pracę, nie mogą ich kupować. Dlaczegoż nikt nie pomyślał o założeniu czytelni ludowej, takiej, jaką pani Leśniowska utrzymywała w Myślenicach? Czytelnia w Bochni jest wielce potrzebną, również jak towarzystwo zaliczkowe. Należałoby też częściej niż dotąd urządzać odczyty popularne. Czeladź, górnicy i mieszczanie dość chętnie słuchają słowa dobrze wypowiedzianego, chętnie też uczęszczają na teatra amatorskie, byle tani był wstęp na salę. […]

Wspominaliśmy dopiero co o górnikach, których poznaliśmy z rozmowy i opowiadania; chcieliśmy ich poznać jeszcze przy pracy w tutejszej kopalni soli, starszej i głębszej od wielickiej, a której zwiedzenie dla chcącego poznać skarby ziemi ojczystej jest niezmiernie zajmującem. Obejrzenie szpitala miejskiego, dobrze utrzymanego, było powodem, żeśmy się spóźnili do kopalni soli. Zwiedzenie jej odłożywszy do innego razu, resztę dnia w Bochni spędziliśmy, przypatrując się tutejszemu towarzystwu, używającemu przechadzki w małym ogrodzie salinarnym wokoło sadzawki, nad którą wznosi się figura św. Jana Nepomucena i w jeszcze mniejszym Ogródku strzeleckim, gdzie grała muzyka, a goście pili piwo i bawili się w kręgle. Z naszych spostrzeżeń w tych ogródkach poczynionych, wymienimy tylko jedno, kończąc niem wspomnienie o Bochni. Tutejsze towarzystwo wyższe wydało się nam jakby poróżnionem. Każdy chodzi tu "odyńcem", wiadomem zaś jest, że tam gdzie takie "odyńcowe" usposobienie panuje, życie towarzyskie traci wdzięk i rozwinąć się nie może. Nie rozwinęło się ono też i w Bochni, chociaż jest tutaj instytucya towarzyska "Kasyno". Do wywołania miłego życia towarzyskiego potrzeba, cokolwiek więcej niż regulaminu kasynowego: potrzeba skromnych wymagań i ochoczego serca, którego tu niema. Że znajdzie się jednak i ono, nie wątpimy, a z niem rozwinie się i życie towarzyskie.

Nazajutrz dopiero zwiedziliśmy kopalnie soli. Nie są one tak głębokie i obszerne jak wielickie, nie są też utrzymane w takim jak tamte porządku; należą przecież do największych i najpiękniejszych w Europie. Zajmują wielki obszar kilkuset-morgowy, w głąb zaś ziemi spuszczają się na kilka piątr. Komory w kopalni są nieliczne i niewielkie (komorami nazywają miejsca rozległe, z których sól wydobyto i po których została pusta przestrzeń niby izba czyli komora) roboty bowiem prowadzone są korytarzami. Górników zastaliśmy przy robocie. Ciemność, w jakiej pracują pod ziemią i brak świeżego powietrza sprawiają, iż żaden z nich nie ma rumieńca na twarzy. Fizyognomie, blade i zmęczone, ożywiają się wtedy dopiero, gdy do nich kto przemówi. Wtedy to i z oczów ich tryska promień życia, z którego poznać można, iż ciężka praca nie pozbawiła ich wesołego, lud nasz znamionującego, usposobienia. Rozmowa z nimi zawsze jest przyjemną, wykazuje bowiem umysł bardziej rozwinięty niż u rolników i szlachetne usposobienie. Skarżą się na małe wynagrodzenie, i słusznie, płaca bowiem, jaką pobierają, jest tak licha, że nie może wystarczyć na najskromniejsze nawet utrzymanie.

Źródło:

Kłosy: czasopismo ilustrowane, tygodniowe, poświęcone literaturze, nauce i sztuce 1879.07.19(31) T.29 Nr 735, s.67-69